TYDZIEŃ BIBLIOTEK 2011
 
NASZE WYDAWNICTWO
 
 
 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ZAKUPIONE NOWOŚCI

 

 

 

 

KONKURS

 „Zwyczaje, obrzędy i tradycje ludowe Ziemi Sztabińskiej”

6 listopada 2010 r. uroczyście podsumowaliśmy konkurs. Nadesłane prace wzbogaciły wiedzę związaną z tradycjami tego terenu i zaktywizowały mieszkańców w kierunku poznawania dziedzictwa kulturowego Sztabińskiej Ziemi.
Komisja konkursowa przyznała:
I miejsce – Witold Lewoc
II miejsce – Stanisława Suszyńska
III miejsce – Krystyna Gudel
Podczas imprezy mogliśmy obejrzeć fragmenty "Konopielki" w reżyserii Mirosława Wasiewicza i wykonaniu uczniów ZSS w Sztabinie oraz wysłuchać interpretacji pracy konkursowej Witolda Lewoca w wykonaniu nauczycielki języka polskiego Joanny Koszyckiej.

Galeria
 

Praca konkursowa:

TO  BYŁO  TAK  NIEDAWNO...

                Przypomnijmy sobie, czego wtedy nie było na wsi: Otóż nie było, między innymi: elektryczności, sieci utwardzonych dróg i komunikacji, melioracji, ośrodków zdrowia, aptek i lekarzy, weterynarzy, powszechnego dostępu do oświaty i sieci szkół, samolotów, radia, traktorów, sprzętu zmechanizowanego do prac rolnych, sieci sklepów AGD, powszechnego użycia zegarków itd., itp.
Natomiast było: dużo biednych, uczciwych, pełnych życzliwości  ludzi, zdrowego powietrza, wolnego czasu wśród ciężkiej pracy. Były urokliwe wiosny pełne kwiatów, skrzeku żab i echa od nadbiebrzańskich łąk, nawoływań ptaków i wieczornych chmar komarów. Były upalne, pracowite lata, obfitujące w poranki pełne dźwięku "klepanych'" kos, w  dokuczliwe dla ludzi i zwierząt bąki i gwałtowne burze. Były też mroźne zimy a w nich sanie, sanki, "suczki" i kuligi. Bywały jeszcze w użyciu "burki" z "baszłykami" ale przeważała męska, samodziałowa odzież z "foluszu." Natomiast chyba przez cały rok w mieszkaniach - mimo uporczywej  walki – ograniczonymi środkami – były muchy, pluskwy, wszy i pchły. Były mądre konie o których opowiadano historie, "knihi" na łąkach i nie przeszkadzające nikomu bociany i jaskółki nad oknami i w gospodarczych zabudowaniach. Były rynki a na nich, między innymi, dużo rzemieślniczych wyrobów.

Młodzi zapoznawali się także na wiejskich zabawach. Wynajmowano do tego  u gospodarzy największą izbę, z której na ten czas wynoszono stół i łóżka a pod ścianami ustawiano stołki. W Jastrzębnej II na harmonii grał Ludwik Strawiński a na skrzypcach Władysław Trochimowicz.. Bardzo podobały mi się skrzypce. Zbudowałem sobie podobne, znacznie mniejsze.  Zamiast strun użyłem, za radą rodziców, włosów z końskiego ogona. Skutek był mizerny.
Pamiętam taką zabawę w moim domu.  Były w tym tańce parami ale też dużo było tańców "w kółeczko" w czasie którego przechodziło się przez  "bramę" lub "bramki" z podniesionych rąk. Dużo uciechy było w czasie, gdy jedna z panien stawała, z chusteczką w ręku w poruszającym się do taktu muzyki kole, które śpiewało:
Mam chusteńkę haftowaną i na cztery rogi,
Kogo kocham, kogo lubię – ścielę mu pod nogi.
Kogo kocham, kogo lubię – tego pocałuję
I chusteńkę haftowaną jemu podaruję.
Teraz następowała wśród uczestników zabawy chwila wyczekiwania: Komu też ona tę chusteczkę ofiaruje?... A potem była ta chwila radości lub zawodu. No i osoby w kole zmieniały się.
Tych zabaw w moim szczupłym domu musiało być więcej, bo zapamiętałem w nim jeszcze amatorskie "przedstawienie" opracowane prawdopodobnie przez kogoś z naszej Gminy w Lipsku. Owa "sztuka" oparta była na popularnej piosence "Idzie Maciek przez wieś...". Pamiętam jak ów Maciek w czasie tego śpiewu maszerował po izbie z zadziorną miną i "z bijakiem za pasem" a później" ("Umarł Maciek, umarł...") leżał nieruchomy na przykrywie od "szlabanka". Dopiero przy muzyce i śpiewie "gdyby mu zagrali, podskoczyłby jeszcze" ku radości wszystkich zrywał się na nogi.
Przy okazji różnych zabaw były żartobliwe przyśpiewki, dostosowane do osoby. Niektóre z pewnością zbyt frywolne na obecne nasze poczucie humoru. Szanowną Komisję  proszę o stosowną cenzurę, jeżeli niezbędny umiar został tu przekroczony.
 
Leży  niedźwiedź w łomie                                 
I wyciąga łapę.                                       
Nie ma nic gorszego                                      
Jak mieć chłopca gapę.
Ta moja Kasieńka
Wyciągnęła ryby
Kto by ją pokochał
Ten byłby szczęśliwy
A ty Maciek do roboty
A ja Kuba do ochoty
Idźże rano z sochą w pole
A ja z Kasią w Żyto wolę
A kogo ja kocham
Ten ode mnie stroną
On nie moim mężem
Ja nie jego żoną
Chodzę po pokoju
Jak woda stojąca
A mego kochanka
Uwiodła służąca
Kazali mi diabła doić
A ten diabeł nie chce Stojek
Nie dał mleka ani siary
Bo ten diabeł bardzo stary
Z tamtych, dawnych czasów zapamiętałem fragmenty melodyjnej piosenki "Wygnała wołki na Bukowinę, wzięła ze sobą skrzypki jedyne" oraz piękną piosenkę rosyjską "Wypriagajtie chłopcy koni i legajtie spacziwat', A ja wyjdu w sad zielonyj, W sad kryniczeńku kapat'."
W przeddzień ślubu i wesela w domu narzeczonych ("młodych") wypiekano z ciasta i rozdawano dzieciom  "kaczki", drobne figurki tego ptactwa domowego (proszę – tylko bez skojarzeń politycznych...). Po takie kaczki wybrałem się i ja, podekscytowany, na drugi koniec długiej wsi. I tam spotkał mnie zawód: "Kaczek niema." Po prostu: "nie ma". Zabrakło. Nie mogłem tego zrozumieć. Wracałem do domu rozżalony. Może to był początek tych późniejszych, życiowych, poważniejszych pechów?
Na wesele Pani Młoda przywoziła ze sobą zakupiony na rynku, drewniany kufer, wypełniony wyprawą. Zawartość kufra zależała od zamożności jej rodziny. Była tam przede wszystkim pościel (obowiązkowo "pierzyna" z gęsich lub kurzych piór), obrusy i dywany. Posag był uzgodniony wcześniej i składał się z części gruntu rodziców, określonej sumy pieniężnej i ruchomości (np. sprzęt domowy, bydło).
Zabawa weselna  odbywała się w mieszkaniu Pary Młodej i ograniczała się do takiej ilości gości, których pomieści największa izba lub połączone ze sobą izby. Kulminacją tej zabawy było dzielenie "korowaju" i obdarowywanie Młodych przyniesionymi prezentami. Korowaj (obecnie tort) dzielono na części. Do każdego z gości podchodzili muzykanci i grali mu jakiś fragment muzyki. Za prezent, będący przedmiotem zainteresowania Młodych i reszty gości, darczyńca otrzymywał kawałek tortu.
Najczęściej zabawa przedłużała się i następnego dnia były "poprawiny".
Typowym wiejskim mieszkaniem była jedna, duża izba z piecem "chlebowym" przy jednej ze ścian. Piec ten, służył do pieczenia chleba -  w zasadzie jeden raz na tydzień i do przygotowywania gorących posiłków – w zasadzie jeden raz na dzień (rano). Obiady i kolacje odgrzewano. Piec ten był tak usytuowany przy środku ściany, że z jednej strony stanowił zaplecze kuchenne a z drugiej strony były tzw. "wyrki" – drewniane rusztowanie z warstwa słomy przykrytej płachtą (później był siennik) jako miejsce do spania. Można było jeszcze spać na piecu, co było szczególnie wygodne dla ludzi starszych i zimą.
W niedługim czasie po urodzeniu dziecka matka niosła go do kościoła, na "wywody." Było to najczęściej w niedziele, po Mszy św. Matki ze swymi maluchami zbierały się za
ołtarzem a potem wychodziły przed ołtarz i ksiądz modlił się nad nimi. Potem praktyk tych zaniechano.
Dzieci, gdy tylko wyrastały z wiklinowej kołyski zawieszonej u sufitu, szły spać na wyrki, przeciwlegle do leżących rodziców – "w nogach".
Podłoga w izbie była gliniana. Szczególnie na niedziele i święta sprzątano ją i posypywano żółtym piaskiem. W środku izby stał stół i ławki, niekiedy też taborety.
Z czasem i z zamożnością przybywało w domach izb, drewnianych podłóg, łóżek, pieców z "plitą" (blatem) i fajerkami, niezależnych od pieca chlebowego. Ale słomiane
strzechy przetrwały długo. Najczęściej nie dały uwieść się dachom krytym wiórami, gontem i dachówkami. Ulegały dopiero taniemu azbestowi i - z konieczności , drogiej blasze.
Życie w tych warunkach toczyło się normalnym trybem. Ludzie byli pogodni, chociaż zbyt wcześnie  przybywało im zmarszczek na czole i zbyt szybko umierali. Życie wymagało od nich stałej zapobiegliwości o rodzinę i gospodarstwo. Lekkie objawy chorób leczono ziołami, kadzeniem nimi lub naparami. W poważniejszych przypadkach trzeba było jechać konnym wozem, o kołach z żelaznymi obręczami ponad 20 km do lekarza w Augustowie. Był to też dodatkowy wydatek. Nic dziwnego, że wydatków tych starano się unikać, co często kończyło się tragicznie.
Nasi przodkowie wierzyli  w gusła, zabobony, uroki i czary. Chcieli poznać przyszłość, najbardziej tę najbliższą, za pomocą wróżb. Nie przestrzeganie tych zasad prowadziło, ich zdaniem, zawsze nie tylko do zbędnych kłopotów ale i do nieszczęść.
Nie należało pożyczać niczego kobiecie w ciąży, bo myszy zjedzą coś z ubrania.
Jeżeli matka przestanie karmić dziecko piersią a potem pożałuje go i po przerwie zacznie karmić znowu, to grozi to jakimiś złymi konsekwencjami.
Jeżeli kobieta przejdzie ci drogę (podobnie jak czarny kot) czekają cię w tym dniu (dobrze, że tak krótko!) niepowodzenia.
Największe zapotrzebowanie było na znachorów i jasnowidzów.  Ich pomoc była bliżej aniżeli pomoc lekarska, była tania i często skuteczna. Bo czym wytłumaczyć, że w razie jakże częstych wtedy ukąszeń przez żmiję nikt nie szukał szczepionki ale szedł do znachora, którego pomoc była   z a w s z e  skuteczna?
Zdolność powodowania chorób lub przynoszenia nieszczęść miały mieć niektóre kobiety. Rzucały one uroki wypowiadając tajemnicze formuły, swoim zachowaniem, obecnością a nawet spojrzeniem. Te ich cechy były powszechnie znane otoczeniu. Osób tych należało unikać.
Przed rzuconym urokiem można było uchronić dzieci noszące czerwoną kokardkę albo rzucony urok "odczynić". Odczynienie polegało na zwymyślaniu  osoby, która urok rzuciła albo na dowolnym zmanipulowaniu woskowym odlewem na wodzie. Były osoby, które "fachowo" trudniły się odczynianiem uroków.
Można też było przenosić pokrzywdzonego (?) przez próg mieszkania albo przez "szleję" (część uprzęży konia).
Jedną z uciążliwych "chorób" kobiecych był kołtun. Sam "kołtun" – to pukiel zmierzwionych, z pewnością niedostatecznie pielęgnowanych włosów. Chora nie tylko nie pozwalała go usunąć ale nawet nie pozwalała go dotykać w przekonaniu, że spowodowałoby to pogorszenie innych, nie zdiagnozowanych, zapewne rzeczywistych chorób towarzyszących.
Samo otoczenie takiej "chorej" określało najczęściej to jej zachowanie  jako dziwactwo. Ale nie było na to rady.
*
Ukąszenia żmii leczył w okolicy znachor Herman z Jasionowa. Dawał ukąszonym 3 kruszynki chleba, połączonych  z czymś, wiadomym tylko jemu. Obecność  u niego osoby ukąszonej nie była konieczna. Skutkowało. Ale nie wierzył w to ksiądz Pauksztys z Krasnegoboru. Ksiądz był duży, silny i nie lubił pijaków. Znane były jego "akcje" w karczmie w Jastrzębnej II skąd własnoręcznie ich usuwał. Dochodziło do rękoczynów.
Swego czasu ksiądz wygnał Hermana z kościoła, jako "czarodzieja". Od tej pory Herman obrażony przestał do kościoła chodzić.
Ale zdarzyło się, że żmija ugryzła księdzu bardzo dobrą krowę. Wtedy ksiądz wysłał do Hermana po lekarstwo swego parobka. Herman nie tylko odmówił, ale obraźliwie odpowiedział,  że szkoda, że żmija ugryzła krowę a nie księdza., czego parobek nie omieszkał księdzu powtórzyć.
Rad nie rad ksiądz pojechał sam do Hermana. Przywieziony przez księdza Herman poczęstował krowę owym chlebem. Po trzech dnia krowa wyzdrowiała.
Od tej pory ksiądz i Herman żyli ze sobą w zgodzie.
*
                Dwa najważniejsze święta kościelne: Boże Narodzenie i Wielkanoc prócz swojej wymowy religijnej jak obecnie tak i dawniej  wzbogacały i urozmaicały tryb życia i były oczekiwane, Najbardziej przez młodzież.
Na wigilię Bożego Narodzenia  na stole, na sianie – którego nie brakowało, nakrytym obrusem, obowiązkowo musiał być kisiel z owsa i kucia. Kisiel polany był wodą osłodzoną sacharyną a w latach późniejszych posypywany cukrem a kucia była z makiem. Potraw było razem na pewno 9. Nie było ryby, był z pewnością śledź. Przed wieczerzą indywidualnie odmawialiśmy pacierz i dzieliliśmy się opłatkiem. Nie było ani choinki ani prezentów, ani żadnych życzeń. Prezentem było  dla otrzymane od ojca, po wieczerzy, duże, pachnące jabłko, nie wiadomo skąd zdobyte, bo nie mieliśmy własnych jabłek zimowych. Smakowało bardzo
Wieczerzę spożywaliśmy w atmosferze powagi. Nie składaliśmy sobie życzeń. Wiedzieliśmy, że każdy z nas życzył pozostałym jak najlepiej. Część dorosłych jechała często  5 km sankami, przed świtem, na Pasterkę do Krasnegoboru.
Pamiętam, że na Święta, na śniadanie był zawsze makaron z mlekiem i ciasto pszeniczne. Drugi raz w roku ciasto takie piekliśmy sobie na Wielkanoc.
Nasi ojcowie chodzili jeszcze po wsi, wystawiając "Herody." Był tam oczywiście między innymi król Herod, Diabeł i Śmierć. Mój ojciec grał postać Anioła, co było później przedmiotem jego dumy. Mama natomiast mówiła o tym z przekąsem: "Aniołek..." My młodsi nie mieliśmy już na to chęci i nie było komu nas zorganizować. Nie sprzyjały temu mroźne zimy, później czasy wojny i okupacji.
A propos Herodów, to przypomina mi się tu pewna, powojenna akcja partyzancka  "Huzara" (kpt. Kazimierz Kamieński), który z grupą w przebraniu "Herodów" opanował w pobliżu Białegostoku Posterunek MO.
Oczekiwana Wielkanoc była dla nas przyjemniejsza, bo była łagodna i kojarzyła się z wiosną. Młodzi chłopcy spotykali się ze sobą na dworze i pisankami grali "w wybijane". Polegało to na tym, że na końcu ustawionej pod kątem rynienki kładło się jajko a następnie, po kolei, spuszczało się z tej rynienki kolejne jajka. Zwycięzcą był ten, czyje jajko było mocniejsze. Zabierał on sobie wtedy jajko stłuczone.
Na Wielkanoc, w drugi dzień świąt,  był zwyczaj noszenia przez rodziców chrzestnych "włóczennego" swoim chrzestnym. Składało się ono z pisanek i było okazją do sąsiedzko – najczęściej – rodzinnych spotkań.
W ciągu roku, gdy było mniej pracy, płatano sobie na wsi różne figle. Niektóre z tych figli, jak by to dzisiaj można ocenić, były wątpliwej jakość. Bo np. rozbierano na części stojący na podwórzy wóz konny i tak samo pieczołowicie składano go na dachu domu. Albo zatykano w sposób niewidoczny komin. Gospodarz długo musiał namęczyć się zanim ustalił przyczynę braku w palenisku "ciągu".
Ale najciekawsze były na wsi "strachy" .Proszę zebrać je od osób z pierwszej ręki, które je widziały albo z drugiej ręki, które tylko o nich słyszały. Najciekawsze zapewne zechce wydrukować "Nasz Sztabiński Dom." A może wydamy książkę o strachach w gminie Sztabin? A przy okazji wyjaśnimy sobie: dlaczego strachów nie ma teraz?
                                                                                                             Witold Lewoc
Łódź, kwiecień 2010 r.